Kiedy byłam małą dziewczynką w PRL-u bardzo często chorowałam . Najczęściej łapałam anginy. Pędzelkowanie migdałków było normą, jak jajeczko na miękko na śniadanie, a wodę z solą mogłam wciągać nosem. Moja babcia stosowała na mnie metody leczenia, za które dziś ścigał by ją MOPS. Wiadomo było, że chorobę trzeba wypocić i to było zadanie kwaskowej Polipiryny S, żeby mieć jednak pewność, że zadziała profilaktycznie szła za nią wesoła parka: nacieranie spirytusem i herbatka z wkładką.
Muszę przyznać, że czasem i trzy razy trzeba było zmieniać pościel i piżamę, aczkolwiek wiem to tylko z opowieści, bo sen miałam po tym zestawie twardy jak niedźwiedź w gawrze i rano nic nie pamiętałam. Za to pamiętam, że samo chorowanie lubiłam. Nie tylko za to, że mogłam na legalu wyjadać Visolvit z paczki paluchem.
Leżałam wtedy w łóżku i dostawałam prezenty - na pocieszenie i na nudę. Podarki były różne, w zależności od stanu pacjentki i co rzucili do sklepów. Szczególna była zielona, niezniszczalna, bo metalowa, zastawa dla lalek, która miała chyba 60 elementów. Często były to książki, bo przerwy w czytaniu miałam tylko jak gorączka spadała mi na oczy. Ale oddzielną kategorią były papierowe zestawy do składania. Najróżniejsze! Były lalki, którym wycinało się kilkanaście różnych strojów i można było je przebierać. Były bajki, do których składało się scenografię i odgrywało się inscenizację i były rożnego rodzaju makiety. Moją najukochańszą była poczta. Ile tam było wspaniałości! Oprócz kas, stolików i okienek składanych z tekturki, w zestawie były pieniążki, druczki na list polecony, a nawet stempelki. Absolutnie fascynujące, zupełnie jak prawdziwa poczta, która kojarzyła się z niespodzianką i magią. Uwielbiałam tam chodzić, słuchać dźwięku przybijanych pieczęci, moczyć palce na gąbkach, oglądać widokówki i kupować pachnące papeterie (w tamtych czasach poczta była jeszcze bardzo miłym urzędem, nie polem ekspozycji światopoglądowej) i uwielbiałam bawić się w pocztę. Prawdopodobnie marzyłam nawet, że to będzie moja ścieżka kariery. Miłość do składania papieru została mi do dziś, choć palce jak parówki nie są już tak chętne do współpracy.
Pandemia jest trochę jak przewlekła choroba całej tkanki społecznej, a kolejne lockdowny znów zamykają nas na ?chorobowym? - chociaż takiej częstotliwości to nawet chorowite dziecko jak ja nie miało.
Wspólnym elementem tych dwóch sytuacji jest niewątpliwie nuda. A jak mówi stare chińskie przysłowie - kiedy dzieci się nudzą, starzy nie mają życia. Gdybym jednak chciała stosować metody moich rodziców i za każdym razem dostarczać im rozrywki w postaci nowego prezentu, to po tym roku dźwig musiałby nas wyciągać spod tony śmieci, o ile by nas ktokolwiek odnalazł. Nie powiem, babcine metody też były kuszące, ale jedyny alkohol w naszym domu ma formę płynów do dezynfekcji. Aż tak zdesperowana nie jestem
Przypomniały mi się za to moje papierowe zabawki i pomyślałam, że to ich zajmie na chwilę. Temat też pojawił się naturalnie, bo o czym marzy każdy członek rodziny wielodzietnej funkcjonujący non stop we wspólnej przestrzeni ze swoimi bliskimi?
Rzuciłam Satelitom karton, klej, nożyczki i farby, a oni zadbali o resztę.
Teraz w końcu każde ma swój pokój, a ja mam ich gdzie odsyłać jak przelewa mi się za kokardkę Do wykonania pracy wykorzystaliśmy:
? farby plakatowe JOVI School ? farby JOVI Glitter
Wszystkie artykuły znajdziecie w sklepie http://sklep.jovi.net.pl/
A jakie dzieła powstały? O tym w relacji fotograficznej: